Och ach, ostatni pościk w Vegas!
Gilbert obudził się nieźle wymiętolony, co wydawało się logiczne, zważywszy że przy łóżku stała pusta butelka szampana, a obok leżała kobieta jego życia. Nie chciał przypominać sobie, co się właściwie działo, istniała ostra granica odcięcia wczorajszych wydarzeń – część odrzucał, część ochoczo zaakceptował i nie zamierzał się z nimi już nigdy rozstawać w myślach, chyba tylko po to, żeby zastąpić je jeszcze lepszymi. Ale nie o tym chciałam, pościk miał traktować o kradzieży pewnego kabrioletu. Widzicie, śniadanie (którego nie było, bo nie byli przecież głodni), pakowanie i inne pierdoły można spokojnie ominąć, a skoczyć od razu do interesującego momentu, kiedy wyszli na ulicę. Gilbert zostawił Lenę z walizkami i poszedł być cwaniakiem gdzie indziej. W bocznej przecznicy znalazł zaparkowanego mustanga gt cabrio, ale coś mu mówiło, że to zły pomysł wybierać popularny, ale rozpoznawalny samochód. Przeszedł kilkadziesiąt metrów dalej i znalazł niczym nie wyróżniającego się ciemnozielonego forda, też w wersji cabrio, starego, z osiemdziesiątego co najmniej, ale dobrze utrzymanego. Wskoczył lekko do środka, pogmerał w kabelkach, zaskrzyło, więc bez problemu podjechał przed hotel, ten to ma farta w życiu, co? W środku znalazł czarne ray bany, które oczywiście założył. Wysiadł, otworzył Lenie drzwi i dopiero wtedy zapakował walizki na tylną kanapę. Skinął głową przypatrującemu mu się wnikliwie portierowi, lekko zdenerwowany, ale przecież nic się na razie nie działo, na razie niczego nie kradli. Na razie. Starał się nie piszczeć oponami, kiedy ruszał, a ja się zastanawiam, kto nauczył go prowadzić, skoro jasno ustalaliśmy, że ma nie potrafić.