Gilbert znalazł się był w Australii z tej prostej przyczyny, że tu go jeszcze nie było. Sami rozumiecie, przed kotem nie da się niczego schować. A już na pewno nie rpga, w którym króluje logika à la Świat Dysku i każdy Rincewind jest mile widziany, a Gilbert ma w sobie trochę Rincewinda, może nie tę część, która ucieka, gdzie pieprz rośnie, za każdym razem, kiedy ktoś głośniej kichnie, ale na pewno tę, która pozwala mu brać tyle prochów i nie wykitować, bo, jak wiemy, piasek w klepsydrze odmierzającej życie Rincewinda przesypuje się w takim kierunku, żeby zagwarantować możliwe najdłuższe przeżycie.
A więc znów wracamy do kwestii woli.
Wskutek szczęśliwego dla niektórych i nieszczęśliwego dla samego poszkodowanego wypadku, Gilbert przedstawi się Wam teraz jako Gilberta.
No dalej, śmiało.
Nazwisko kradniemy Meursaultowi albo nazwie francuskiego wina – jak kto woli, mnie odpowiadają obydwie opcje, chociaż wolałabym Carignan zwane w moich kręgach również Cardiganem (14,99zł w Biedrze). Lat 18 i ¾, półkrwi (jak zwykle) i pochodzenia domniemanie australijskiego, co oczywiście jest wierutnym kłamstwem, bo Gilbert jest 100% Angolem i cudnie świergocze. Potrafi też kłamać nie mówiąc prawdy, a więc bardzo możliwe, że uwierzycie w tę całą jego bajeczkę, która zaczyna się pewnie w betonowej zabudowie szeregowej którejś z australijskich metropolii, następnie poprzez ruch na świeżym powietrzu prowadzi do surferów i pakerów metr sześćdziesiąt, seksu bez zabezpieczeń, niezbyt czystych narkotyków i w efekcie kiepskich haj skuli, a kończy się tu – w Magicznej Szkole Pana Hobbsa. Odradzam spożywanie w jego towarzystwie alkoholi wysokoprocentowych, bo to jak woda przecież, spytajcie Ecię. Gdybyście targnęli się jednak na ten szaleńczy pomysł, miejcie na uwadze, że Gilbert zbudowany jest z uśmiechów, spojrzeń, tumaniących gestów i kociąt. Napisałabym, że w wersji żeńskiej jest bardziej płaczliwy, narwany, tajemniczy i kokieteryjny, ale chyba bardziej się już nie da. Na pierwszy rzut oka wcale nie jest taki ładny, ale ma to coś, co sprawia, że oczu nie możesz oderwać, ani mózgu, i zaraz okaże się, że rozmawiasz na tematy, których wcale nie chciałeś poruszać, ale jakoś tak wyszło. Może to wina tego, co tak naprawdę znajduje się w twoim kieliszku. Nie mówcie, że nie ostrzegałam.
Gilberta łazi tam, gdzie jej nie chcą, dotyka tego, czego nie wolno dotykać i jest konsultantem stanowym do spraw mugoli, w związku z czym nieoficjalnie (wszak jest niepełnoletnia) prowadzi zajęcia z produkcji przemysłowej, na które, o dziwo, przychodzą głównie osobnicy płci niepięknej, doprawdy, nie rozumiem dlaczego, mogłabym czasem udawać bardziej przekonująco. Choć nie rozpoczęła jeszcze dziewiętnastego roku życia, dysponuje podpartą doświadczeniem wiedzą o malarstwie, muzyce, filozofii, literaturze, filmie i pop kulturze, stąd zajęcia są naprawdę zajmujące, choć niekoniecznie na temat. Egzaminy też są nie na temat, bo nikt nie wie, czym u licha jest przemysł. Najwyraźniej nie jest niezbędny, skoro można sobie radzić bez niego.
Do tej pory głównym zainteresowaniem Gilberta były kobiety, ale sytuacja obecna wymaga, aby się przekwalifikował. Lubi tańczyć, w szczególności na stołach i męskich klatach. Ma naturę skandalisty, ale tylko po spożyciu substancji psychoaktywnych, co w tym szczególnym wypadku oznacza „cały czas”. Za kilka lat oświadczy się pani dyrektor i będą żyć długo i szczęśliwie (no dobra, jedno z tych dwóch, ale na pewno miłość zwycięży), ale jeszcze nie teraz. Teraz to raczej bromance, bo i Ruby, i Gilberta wolałyby starego dobrego Gilberta, kto by nie wolał, ekhm, w każdym razie wszyscy podejmujemy kumulatywny wysiłek odczarowania tego weterana rpgów, co? Prrrrrrrrrrrroszę.